Piłka jest okrągła a bramki są dwie.

>> Strona główna

SYLWETKA

>> Dziecięce lata
>> Grać? Nie grać?
>> Powojenne lata
>> Trener Orłów
>> Nowe Wyzwania
>> Czasy wielkich zmian
>> Ambasador futbolu
>> Ostatni mecz

POSCRIPTUM

>> Wydarzenia
>> im. Kazimierza Górskiego
>> Księgarnia
>> Linki

W NASZYCH OCZACH

>> Fotografie

>> Wywiady
>> Artykuły

>> Księga gości

>> Kontakt

 


Nie bój sie przegrac - wywiad z 2005 r.

wtorek, 23 maja 2006

Kiedy pytają mnie o marzenia, mówię, że chciałbym obejrzeć finał mistrzostw świata z Polakami. Tylko nie wiem, czy doczekam, bo wybitnych piłkarzy to my teraz nie mamy.

Robert Błoński, Dariusz Wołowski: Ci, którzy lubią Pawła Janasa, mówią, że ma intuicję jak Kazimierz Górski. Widzi Pan podobieństwa?

- Kiedyś w Grecji zobaczyłem, jak ulicą uciekają w stronę portu koty i psy. Myślę: "Co cholera jest?". A tu za chwilę było trzęsienie ziemi. Zwierzętom instynkt kazał uciekać. A człowiekiem kieruje intuicja. To jest ważna rzecz, trzeba tylko umieć słuchać. Kiedy zastanawiałem się, czy ten, czy inny ma grać, to coś mi mówiło i szedłem za tym głosem.

Zawiódł się Pan kiedyś na swojej intuicji?

- Raczej nie. Choć czasem kazała postępować wbrew zasadom. W 1974 r. po rozgrzewce przed meczem z Brazylią o trzecie miejsce MŚ przybiegł do mnie asystent Andrzej Strejlau i mówi: "Gorgonia boli noga, nie może grać". Poprosiłem doktora Garlickiego, żeby sprawdził. Janusz potwierdził. Wkurzyłem się i mówię: "G... mnie to obchodzi, ma grać!". Gdyby Jurek zgłosił to rano, na odprawie, toby nie wystąpił. A tak? Wyczułem, że się przestraszył, że Brazylijczycy zrobią z niego wiatrak i nastrzelają nam goli. Kazałem mu grać i był jednym z najlepszych na boisku. Ale cały mecz czułem na sobie odpowiedzialność, bo gdyby po błędzie Gorgonia padł gol, zawodnicy mieliby pretensje, że wystawiłem gracza, który zgłaszał kontuzję.

Jednak rok wcześniej pozwolił Pan zagrać Lubańskiemu z bolącą nogą w eliminacyjnym meczu z Anglią w Chorzowie. Zdobył gola, ale kontuzja przekreśliła jego karierę na lata. Może trzeba było go nie wystawiać?

- Przed meczem byłem u Włodka w szpitalu. Pytałem, czy chce grać. Gdyby się wahał... Ale powiedział, że zagra, że jest w stanie. Ja też bardzo chciałem, żeby grał. To był kapitan drużyny, wszyscy się liczyli z jego zdaniem. Lubański był przeciwieństwem Deyny, na którego gwizdali wszędzie poza Warszawą. A Włodka cała Polska kochała, mógł tracić piłki, zagrać źle, a i tak wszyscy bili brawo. Trzeba jednak powiedzieć, że nie tylko dał się lubić, ale był piłkarzem najlepszym. Wtedy, przed Anglią, on sam zdecydował. Potem był ten pechowy faul i zepsuli mu pierwszą operację, nie wycięli do końca łąkotki. Jak biegał, to go bolało. Lekarz mówił, że musi boleć, a tam już ten kawałek chrząstki robił spustoszenie. I Lubański nie pojechał na mundial. To była dla niego tragedia, bo tam byłby gwiazdą na pewno. Skoro słabsi od niego tak dobrze grali, to jak grałby on...

Kiedy Pan go widział na mundialu w 1978 r. u Gmocha, to...

- Gmoch mu właściwie nie dał szansy. Wziął go do Argentyny za zasługi.

A potem w meczu z Argentyną intuicja podpowiedziała Gmochowi, żeby przeciw Kempesowi nie wystawił Gorgonia, tylko cofnął z pomocy Kasperczaka. I Kempes strzelił dwa gole. Czyli, że intuicja czasem zawodzi.

- Nie było mnie tam wtedy, ale znam sprawę od piłkarzy, bo kiedy grają "Orły Górskiego", to piłkarze wspominają tamte mecze. Gmoch nie był pewny, dzień przed meczem ustalił skład z Gorgoniem, a w dniu meczu bez Gorgonia. Piłkarze czuli, że trener się waha, i to w takim momencie. Tym wahaniem wprowadził w zespole niepewność.

Jak Pan patrzy na dzisiejszych piłkarzy, to mówi Pan sobie: "Dobrze, że pracowałem 30 lat temu"?

- Kiedyś w każdym klubie była jedna lub dwie jednostki wybitne. Obojętne, na jaki mecz się szło, zawsze było na kogo popatrzeć. I dlatego łatwiej było reprezentacji. Dziś jest przeciętność. Szczególnie wśród napastników. A w piłce liczą się gole.

Osiągnął Pan dużo. Czy czegoś Pan żałuje?

- Tak się cały czas zastanawiam, czy nie za wcześnie skończyłem z reprezentacją Polski. Po olimpiadzie w Montrealu nie powinienem wyjeżdżać do Grecji. Bo właśnie wtedy miałem najlepszy okres trenerski, największe możliwości. Przez osiem lat w Grecji, z półtoraroczną przerwą na Legię, zdobyłem pięć tytułów mistrza i pięć Pucharów Grecji. To jakiś rekord.

Po pół roku w Grecji chciałem uciekać. Wszystko było inne: język, klimat, jedzenie, mentalność. Zdobyliśmy z Panathinaikosem mistrzostwo i puchar, a ja poszedłem do prezesa i mówię: "Wyjeżdżam". "Jak to? Dlaczego?". Odpowiedziałem, że nie chcę tu być. Żona nawet pytała: "Co ty tak do tej Polski ciągniesz?". Przekonał mnie dopiero ambasador Bisztyga, który bywał na Panathinaikosie, bo tam wyrabiał sobie stosunki z wszystkimi, którzy byli w Grecji ważni. I po jego namowach wytrwałem cztery i pół roku. Kiedy wyjeżdżałem z Grecji, prezes mówił: "Po co tam jedziesz, w Polsce głód". Odpowiedziałem: "40 milionów ludzi tam żyje, to i ja będę żył". Na koniec prezes jeszcze zaprosił mnie na kolację, dał kopertę. Było w niej 10 tysięcy drachm, ponad trzy tysiące dolarów. Rozstawaliśmy się w zgodzie. Mogłem zostać w Grecji na stałe tak jak Gmoch, przecież moja córka wyszła za Greka. Ale ja zawsze czułem, że moje miejsce jest tutaj, a za granicą to jestem tylko jakiś czas.

Przez te kilka sezonów na przełomie lat 70. i 80. byłem w najwyższej formie trenerskiej. I żal, że to, co najlepsze, dałem Grekom, a nie Polsce. I tak sobie później myślałem: "Cholera, po co ja odchodziłem z PZPN?". Do nikogo żalu nie mam, tylko do siebie. Sam chciałem jechać.

A gdyby Pan został?

- Uzupełniłbym zespół młodymi zawodnikami: Bońkiem, Nawałką, Kupcewiczem. Mogłem i powinienem to zrobić już przed olimpiadą. Drużyna nie grała dobrze, ale to byli mistrzowie, którzy wiele zdobyli. Zastanawiałem się, czy oprzeć zespół na nich, czy dać szansę młodszym. Poszedłem tą pierwszą drogą. Pomyliłem się. Przegraliśmy finał z NRD. Ale miałem sukcesy, doświadczenie. Powinienem zostać. W Grecji była zdecydowanie większa presja, trudniejsze warunki, a ja dałem sobie radę. I tak sobie, cholera, myślę, że z reprezentacją też osiągnąłbym jeszcze sukcesy.

Zaczynał Pan pracować, w momencie gdy Polska była europejskim średniakiem. A potem grała nie tylko skutecznie, ale i pięknie.

- Początkowo miałem Lubańskiego, ale jak doznał kontuzji w meczu z Anglią, to mówiono: "Nie ma Włodka, nie ma reprezentacji". Zacząłem szukać. Domarski strzelił gola na Wembley, ale szukać nie przestałem i na mistrzostwach grał Szarmach. Bo jak było dobrze, to ja szukałem, by było lepiej. To, co dobre, chciałem doskonalić. I podejmowałem ryzyko. Trener nie może się bać porażki. Jak ktoś się boi, niech nie gra. Strach przed przegraną sprawia, że będzie grał nie tak, by wygrać, ale tak, żeby nie przegrać. Ustawi zespół z asekuracją. A jak ja się nie boję porażki, to zagram, by wygrać, strzelić gola. Moja drużyna zawsze pierwsza strzelała bramkę. Mówiłem zawodnikom: Dopóki mamy siły, szybkość i świeżość, to atakujemy. A jak strzelimy gola, to... dopiero wtedy będzie czego bronić. A to już wymaga mniej wysiłku. Poza tym przeciwnik będzie musiał zaatakować, odkryć się.

Nigdy w życiu nie nastawiałem zespołu na defensywę. Wolałem przegrać 3:4 niż 0:1. Przy 3:4 wiem, że zespół coś jednak zrobił dobrze, i to daje nadzieję. A porażka 0:1 może być przygnębiająca.

Gdyby mecz na Wembley Polska przegrała z Anglią 0:1?

- Na spotkaniach kibice często pytają mnie, czemu na Wembley w 1973 r. zespół się bronił. A ja mu tego nie kazałem. Anglicy byli jednak tak dobrzy, że go do tego zmusili. Nasi też grali, to nie była tylko wybijanka. Domarski zdobył gola, a Lato byłby sam na sam z bramkarzem, gdyby go McFarland za koszulkę nie złapał. Nie wiem, czy byłby gol. Okazję miał, mógłby strzelić, a mógłby i nie strzelić...

Kiedy trener się boi porażki, to się to udziela zespołowi. A zespół musi wierzyć, grać odważnie, musi też umieć przeprowadzić akcję, stworzyć zagrożenie, oddać strzał i szukać gola... Bo samo nic się nie stworzy. Mnie jakoś tak się udawało. Na mistrzostwach tylko w półfinale z Niemcami nie strzeliliśmy bramki. Ale ten mecz na wodzie nie powinien się odbyć.

Z tego, co Pan mówi, wynika, że cechy dobrego trenera to intuicja, odwaga i umiejętność wykorzystania talentu piłkarzy...

- Można mieć te cechy i być średnim trenerem (śmiech). Ale te elementy rzeczywiście decydują.

gazeta.pl

 
Projekt graficzny Positive Design Przemysław Półtorak.
Opieka Krzysztof Baryła.
Wszelkie prawa zastrzeżone 2007 r.